Znów szejk…

Oto kolejne kostiumy Valentina: szejk, torreador, rokokowy arystokrata, maharadża, Dubrowski (wg Puszkina), znów szejk… Powodzenie jego filmów było tak zastanawiające, że właściwie dopiero od nich zaczyna się w hollywoodzkiej branży gruntowniejsze sondowanie upodobań widowni, jej składu, jej nawyków — a jednocześnie coraz bardziej operatywne manipulowanie nią za pomocą rozbudowującego się aparatu reklamowego. Obserwacje wykazały, że trzon publiczności filmów Valentina stanowią niewiasty, nierzadko samotne lub chodzące do kina w towarzystwie przyjaciółek, a wśród nich przeważają: gospodynie znajdujące wieczorem chwilę czasu, panie domu ze sfer drobnomieszczańskich, egzaltowane podlotki i stare panny; przy czym te dwie ostatnie kategorie chodzą na każdy film po kilka razy, co nie zdarza się mężczyznom. One też przyjmują bezkrytycznie w coraz to potężniejszych dawkach wszystko, co jako produkt kampanii reklamowych towarzyszy mitowi Valentino. Co tydzień 5 tysięcy z nich nie może się powstrzymać od wysłania listu z wyznaniami i wyrazami hołdu dla bożyszcza. A tymczasem Valentino wikłał się w meandrach własnej kariery, rosnących dochodów, osobistych złudzeń i kłopotów. Nie zawsze umiał się odnaleźć w sytuacjach, które stwarzała narastająca lawinowo popularność. Patrząc pewnego razu z okna nowojorskiego hotelu na tłum godzinami oblegający wejście, by go zobaczyć, zauważył: Sześć lat temu, zanim pojechałem na Zachód, spałem raz pod murem Central Parku, o tu, naprzeciwko. Policjanci przegonili mnie o świcie i włóczyłem się koło tego hotelu bez grosza w kieszeni. Ci sami przechodnie, którzy wtedy mnie ignorowali i pozwalali zdychać z głodu, dziś na tej samej ulicy urządzają mi owację, bo widzieli mnie na ekranie jako toreadora, Araba, Hindusa, żołnierza. I to już wystarcza, żeby czekali godzinami, zanim się pojawię. A przecież ja jestem tym samym człowiekiem I Nie rozumiem tego. Jak wytłumaczyć tę głupotę?…